strona główna      o nas      co nowego      statkol      linki      księga gości
Serce Korsyki bije w górach

(część druga)


część pierwsza część trzecia część czwarta

DZIEŃ 6 - 23 maja 2009 r.


Kolejny dzień rozpoczyna się wcale nie mniejszym upałem, niż poprzedni. Niestety mimo tych upałów coraz bardziej pokasłuje nam Ewa. W mieście l'Ile Rousse postaramy zapisać się do miejscowego konowała, coby wystawił Ewie stosowną diagnozę.
Wyjeżdżając z plaży spotykamy na piasku żuczka toczącego pokaźną kulkę krowiego łajna. Korsyka jest idealnym siedliskiem dla bytowania takich żuczków. Większa część wyspy, jak to się ładnie mawia, zasłana jest krowim łajnem. Widok krowich placków jest tak powszechny, że czujemy się z nim już w pełni oswojeni. Z czasem przestajemy nawet omijać tego typu przeszkody, bo i tak nie jest to do końca możliwe.
Na głównej drodze do Calvi ruch jest umiarkowany. Przejeżdżamy przez niewielkie, 50-metrowe wzniesienie. Przed nami prosty, gładki zjazd. Zajmuję środek pasa, pochylam się i z ciekawością zerkam na licznik. Ciężki zaprzęg rozpędza się powoli, potem szybciej i szybciej, 30, 40, 50 i wreszcie jest: 57 km/h - mamy nowy przyczepkowy rekord prędkości. Dalej wybrzeże jest w miarę płaskie i szybko docieramy do l'Ile Rousse. W centrum dostrzegamy supermarket Casino i pomni wczorajszych kłopotów, robimy wypasione zakupy. Na deser fundujemy sobie litrowe lody, co jest naszą starą, rajdową, świecką tradycją. W trakcie lodowej konsumpcji Michał cierpliwie wydzwania po jakichś dziwacznych instytucjach, typu francuski NFZ i po kwadransie oznajmia z triumfem, że zapisał Ewę do lekarza. Jesteśmy w takim szoku, że zamiast zwiedzić miasto, pędzimy wprost do gabinetu medyka.
Siesta pod drzewem w miasteczku Corbara.
Widok na miasteczko spod naszego drzewa.
Cała ta sytuacja wyraźnie intryguje Natalkę, która rozpoczyna na tą okoliczność zabawę w "dlaczego".
Natalka: - Dlaczego oni pojechali?
Tata: - Bo ciocia Ewa musi pójść do lekarza.
Natalka: - Dlaczego?
Tata: - Żeby lekarz ją zbadał.
Natalka: - Dlaczego?
Tata: - Bo ciocia Ewa ma kaszel.
Natalka: - Dlaczego?
Tata: - Bo wiatr ją przewiał.
Natalka: - Dlaczego?
Tata: - Bo, hmm... yyy... idź pobaw się z Madzią.
Lekarz skasował 25 €, coś tam po francusku pomarudził i nawet wypisał receptę. Niestety nie było już okazji, by receptę zrealizować.
Z l'Ile Rousse wyruszamy na kolejną pętelkę w głąb lądu przez region Balagne. Słońce znów okrutnie praży, a wystawione na działanie promieni liczniki wskazują 42°C. Wymiękamy w pierwszym napotkanym miasteczku. Spędzamy tam aż 3 godziny, ale warunki są wyborne. Siedzimy na ławkach pod rozłorzystym drzewem. Kilkaset metrów dalej mamy wodopój z lodowatą, źródlaną wodą. Robimy sobie obiadek, a po pewnym czasie schodzi do nas babcia obserwująca nas dotąd z tarasu swego domu. Przynosi nam oryginalne, korsykańskie ciasteczka. Po chwili schodzą się też kumple babci. Próbujemy trochę pogadać, ale na wymianie imion i wymownych gestach pod adresem pogody się kończy.
Naszym dzisiejszym celem jest Sant' Antonino. To najbardziej znane miasteczko w regionie, pięknie położone wokół wierzchołka 500-metrowgo wzgórza. Wdrapujemy się pod górę, dojeżdżamy prawie pod bramy miasteczka i... dalej już się nam nie chce. Aby uratować resztki honoru musimy dziś dojechać przynajmniej za kolejną przełęcz (Bocca di Salvi - 509 m n.p.m.). Pierwsze kilometry za przełęczą to teren zupełnie niezamieszkały. Na przygodnym postoju Justyna z Ewą wynajdują kawałek płaskiej łąki ponad szosą. Z wolna zmierzcha, więc korzystamy z okazji i zajmujemy ten plac pod obóz. Wprawdzie nie ma tu wody, ale jest za to coś w zamian: najwspanialszy widok, jaki miałem okazję obserwować leżąc przed namiotem. Wokół nas wznoszą się potężne pasma górskie, w oddali widać morze z rozświetlonym Calvi, a tuż obok wije się kręta droga na przełęcz. Rozległa dolina między Calenzaną i Calvi daje wspaniałe poczucie przestrzeni, wydaje się nam, jak byśmy szybowali ponad tym barwnym krajobrazem. Leżymy jeszcze długi czas przed namiotami, słońce zachodzi i widok powoli znika w ciemnościach...
Poranny widok na obozowisko pod Bocca di Salvi.

Kilka dygresji Michała N.

Przygoda z francuską służbą zdrowia pokazała to, czego doświadczamy w Polsce. Człowieku lecz się sam, a najlepiej nie choruj, bo lekarz i tak ci nie pomoże!
Przymusowy postój w Corbarze pozwolił dostrzec to, co często umyka wyprawom połykającym kilometry. Pozwolił nam chłonąć atmosferę tego miejsca, dostrzec ludzi, dał czas na rozmowę. Szkoda, że mamy tylko 3 tygodnie a jeszcze tak wiele do zobaczenia.



Statystyka DNIA 6: dystans 36 km; czas jazdy 3:12; śr.V 11,3 km/h; suma przewyższeń 790 m.


DZIEŃ 7 - 24 maja 2009 r.


Nocą wzbudzamy zainteresowanie miejscowych krów, które robią sobie obchód wokół naszej łączki. Gdy wyglądam z namiotu, by sprawdzić, co się dzieje, ich ślepia świecą złowrogo w blasku latarki. Można odnieść wrażenie, że oto stado wilków zamyka krąg wokół naszego obozowiska. Tylko czy wilki dzwonią dzwonkami pasterskimi? Chyba jednak nie! Jest szansa, że dotrwamy do rana w jednym kawałku.
Dzisiejsza noc jest tak ciepła, że prawie w całości przesypiam ją obok śpiwora. Ranek też nie zapowiada poprawy, to znaczy w tym przypadku pogorszenia pogody. Jeszcze przed 8:00 wystawione na słońce liczniki wskazują 36°C.
Droga do Montemaggiore.
Już dawno nie miałem okazji narzekać na zbyt wysokie temperatury.
Nocleg pod Bocca di Salvi, obok wszystkich swych zalet natury krajobrazowo-widokowej, jest jednak jednym z sześciu noclegów podczas wyprawy, na których nie mamy dostępu do słodkiej wody i jednym z dwóch, na których nie mamy dostępu do jakiejkolwiek wody. Ale od czego są przydrożne fontanny. Najbliższą znajdujemy na skwerze w Montemaggiore. Korzystamy z odświerzającej mocy tutejszej wody, poznając przy okazji specyfikę miasteczka.
Z Montemaggiore wybieramy drogę przebiegającą wielkim łukiem wokół doliny. Mijamy kilka mniej lub bardziej ciekawych wiosek i lądujemy w miasteczku Calenzana. To tutaj zaczyna się słynny szlak pieszy GR20, prowadzący głównym łańcuchem górskim w poprzek Korsyki. Wydaje się, jakby całe życie miasteczka koncentrowało się wokół szlaku. Widać sklepy ze sprzętem turystycznym, a na stoiskach dokładne mapy topograficzne. Mijamy też wielu piechurów z plecakami. Patrząc na te plecaki po raz kolejny utwierdzam się w słuszności swego wyboru. Czego by nie mówić o sakwiarstwie, to na rowerze przynajmniej nie trzeba dobytku tachać na karku.
Mimo szalejącego upału, droga do Calvi upływa nam całkiem znośnie. Czuć jakby rześki powiew od morza. Inna sprawa, że w zasadzie od samego rana jedziemy lekko w dół i chyba też powoli zaczynamy się do temperatur i słońca przyzwyczajać. Tuż przed centrum Calvi od peletonu odpada Justyna. Okazuje się, że przyczyną jest kapeć w tylnym kole. Po zaklejeniu dziury przenosimy się na skwer przy cytadeli. Calvi jest miejscem stacjonowania francuskiej Legii Cudzoziemskiej, ale betonowych latryn bez drzwi nikt tu nie eksponuje. Cytadelę zwiedzamy na zmianę parami, a Natalka z Madzią bawią się w tym czasie obok rowerów. Po paru godzinkach spędzonych w mieście wyjeżdżamy wreszcie na trasę wiodącą słynnym Zachodnim Wybrzeżem Korsyki.

ZACHODNIE WYBRZEŻE (od Calvi do Porto)
Zachodnie Wybrzeże, a w szczególności odcinek od Calvi do Porto, to najbardziej znany i najpiękniejszy fragment korsykańskiego wybrzeża. Począwszy od przełęczy Col de Palmarella wybrzeże przybiera niezwykle atrakcyjny kształt. Wysokie pasma górskie wdzierają się daleko w głąb morza, tworząc długie i wąskie zatoki. Droga wije się niemiłosiernie. To wchodzi daleko w głąb lądu, okrążając długie doliny, to za chwilę cofa się, by zawisnąć wysoko na skale, nad samą wodą.

Zachodnie Wybrzeże - za plecami półwysep Revellata.
Pierwsze kilometry po Zachodnim Wybrzeżu są bardzo obiecujące. Przypominają najciekawsze odcinki Cap Corse. Mijamy skalisty półwysep Revellata, później maleńką, niedostępną od strony lądu, bezimienną zatoczkę z cumującym jachtem. Po kilku kolejnych kilometrach docieramy do swojsko wyglądającej zatoki Baie de Nichiareto, gdzie postanawiamy zażyć kąpieli. Nad wodę prowadzi nierówna, szutrowa droga. Przez głowę szybko przechodzi mi naiwne skojarzenie: są dziury w drodze - będzie pusta i spokojna plaża. Niestety nie tym razem. W swym końcowym stadium droga przebiega przez środek lokalnego baru. Po jednej stronie stoliki, po drugiej bar właściwy z barmanką. W tego typu sytuacjach stosuję tzw. jazdę na pewniaka (stosuję ten wybieg, odkąd udało mi się tak przejechać austriacki posterunek graniczny, dziewięć lat temu). Ale barmanka zachowuje najwyższy stopień czujności i z chwilą, gdy mijam ostatni stolik, stwierdza: - ąęauą private i - curukgejen czycośtam. Ooo... madame, jak tak można? - odpowiadam.
Rozkładamy się na suchej trawce pod drzewkiem przy parkingu. Plaża okazuje się niezbyt atrakcyjna, bo w całości zbudowana jest z wielkich kamulców. Wszystkie trudy wynagradza nam jednak odkrycie dokonane przez Michała. Lekko na uboczu odnajduje on piękną wannę. Ale nie taką wannę, jakie odnajdywaliśmy na uboczu w Albanii. Ta znacznie bardziej komponuje się z otoczeniem. Niewielki strumień, przeciskając się przez skały, tworzy miniaturowy wodospad wpadający do sporego zagłębienia. Tak właśnie wyglądają korsykańskie wanny. Zazdrościłem zawsze Ian'owi Wright'owi z Travel Channel, który często kończył swe relacje spektakularnym skokiem do podobnych sadzawek. Żeby tylko woda była jeszcze ciut cieplejsza.
Od Baie de Nichiareto drastycznie pogarsza się jakość drogi. Asfalt jest podziurawiony, ma wyrwy, uskoki i łaty. W takich warunkach nawet z górki musimy jechać poniżej 10 km/h. Oczywiście bez przyczepek można ten odcinek przejechać dużo sprawniej. Jednak z dzieckiem na holu nie jest się już jednośladem, ale trójśladem i omijanie dziur jest po trzykroć trudniejsze. Jakby tych dziur było mało, to droga na dłuższy czas oddala się od morza i przebiega przez bardzo nieciekawą okolicę. Cóż, w takich chwilach zazwyczaj się mawia, że wyprawa trwa i trwa mać. Morze ponownie widzimy w miejscowości l'Argentella. Nieco poprawia się też nawierzchnia. Teraz wygląda tak, jakby wszystkie nierówności zostały oblane smołą wymieszaną z grysem. Jest nieco lepiej, ale do ideału jeszcze bardzo daleko. Gładki dywanik powraca dopiero następnego dnia od przełęczy Col de la Croix, choć całkiem znośna nawierzchnia pojawia się już od skrzyżowania starej drogi D81b z nową D81 na wysokości miejscowości Galéria.
Do Golfe de Galéria uchodzi szerokim korytem rzeka Fango. Z perspektywy mostu przechodzącego przez rzeczne rozlewiska widzimy wiele atrakcyjnych miejscówek noclegowych. Tyle tylko, że nie za bardzo wiadomo, jak się tam dostać. Rozglądamy się bacznie, ale to nic nie daje. Kierujemy się do miasteczka Galéria. Na rogatkach Galérii spotykamy parę Holendrów, Woltera i Aleidę, którzy są aktualnie w trzymiesięcznej podróży przez Hiszpanię, Francję, Włochy i Austrię. Chwilkę sobie gawędzimy o naszych planach, po czym zajmujemy miejsce na tarasowo położonym, bezpłatnym kamperowisku. Namioty stawiamy pomiędzy dwoma pojazdami na austriackich rejestracjach. Potem gawędzimy chwilkę z naszymi sąsiadami, którzy wspomagają nas na ten czas gorącą kawą i wskakujemy w śpiwory. To już drugi z rzędu nocleg bez słodkiej wody do mycia, a na domiar złego podłoże jest wyjątkowo kamieniste. Czujemy się jednak bezpiecznie, przed namiotami jest sporo przestrzeni i nocujemy legalnie. Jak się ostatecznie okazuje, ten w sumie przyzwoity nocleg w rankingu noclegów zostaje uznany za najgorszy nocleg wyprawy. To chyba najlepsze świadectwo możliwości, jakie Korsyka daje nocującym na dziko.

Kilka dygresji Michała N.

Mimo sceptycyzmu Remiego co do podróżowania z plecakiem chciałbym kiedyś tu wrócić, by przejść szlak GR20. Trochę brakuje mi spojrzenia z perspektywy dachu Korsyki, by mieć jej całościowy obraz.


Statystyka DNIA 7: dystans 66 km; czas jazdy 4:23; śr.V 15,1 km/h; suma przewyższeń 515 m.


DZIEŃ 8 - 25 maja 2009 r.


Rano, pod miejscowym marketem, znów widzimy się z Wolterem i Aleidą, a następnego dnia spotykamy ich raz jeszcze, w Porto. Trzeba przyznać, że Korsyka ma w sobie szczególny, kameralny klimat.
Dolina Fango - światowy rezerwat biosfery UNESCO.
Na drogach widać wielu sakwiarzy, a niewielkie rozmiary wyspy powodują, że z paroma osobami mijamy się kilkakrotnie, co zawsze jest okazją do miłej rozmowy.
Z Galérii cofamy się kilka kilometrów, w górę doliny Fango, nad znajdujący się tam most genueński. To chyba najatrakcyjniejszy fragment rezerwatu, prawdziwy cud natury. Rzeka żłobi tu w litej skale niezwykle malowniczy wąwóz. Poszarpane ściany sięgają kilka metrów ponad powierzchnię wody. Koryto usłane jest mnóstwem różnokolorowych kamieni, które doskonale widać w krystalicznie czystej wodzie. Co jakiś czas nurt przepływa przez naturalne stopnie. Pod mostem tworzy się spore zagłębienie, ale pływać można na znacznie dłuższym odcinku. Kąpiel w tak pięknym miejscu jest wspaniałym przeżyciem. Początkowo trzeba tylko przełamać opór przed wejściem do bardzo zimnej wody, ale potem aż nie chce się wychodzić. Wszyscy po kolei (za wyjątkiem Natalki i Madzi) osiągamy pełne zanurzenie. Doznania estetyczne są na najwyższym poziomie. Kto nie zamoczył choćby palca w rezerwacie Fango, ten nie poznał prawdziwego piękna Korsyki!
Nad rzeką spędzamy całe przedpołudnie, co oznacza, że 11-kilometrowy podjazd pod Col de Palmarella będziemy pokonywać w największym upale. Niezbyt to rozsądne, ale czy samym rozsądkiem człowiek żyje? Niestety podjazd okazuje się męczarnią. W cieniu, którego nigdzie nie ma, jest 30°C, na słońcu ponad 40°C. Nachylenie podjazdu nie jest imponujące - 5%, ale to w zupełności wystarcza, by spowolnić nas do zaledwie 6-8 km/h. Po drodze na szczyt nie ma ani jednego źródełka, ani jednego strumyka i tylko jedno samotne drzewko dające skrawek cienia. W takich okolicznościach kręte, korsykańskie drogi przestają być atrakcją, a stają się udręką. Droga biegnie zboczem doliny. Dolina ma nieregularne ściany z wieloma bocznymi odnogami. Odnogi te są bardzo wąskie, mają ledwie po kilkadziesiąt metrów szerokości, ale droga zawija do każdej z nich. Biegnie kilkaset metrów w bok odnogi i po chwili nawraca po przeciwległej ścianie. Często, dojeżdżając do takiej odnogi, widzimy na wprost przed sobą naszą drogę. Jest niemalże na wyciągnięcie ręki, zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej. Wystarczyłoby zawiesić króciutki most ponad wąską rozpadliną i raz, dwa bylibyśmy dalej, a tak musimy przejechać kilkaset metrów, czasem kilometr, by przedostać się na sąsiedni zakręt.
Od przełęczy Col de Palmarella zaczyna się najciekawszy odcinek pętli wokół wyspy. Wybrzeże przybiera tu niezwykle atrakcyjny kształt. Wysokie pasma górskie wdzierają się daleko w głąb morza, tworząc długie i wąskie zatoki. Droga wije się niemiłosiernie. To wchodzi daleko w głąb lądu, okrążając długie doliny, to za chwilę cofa się, by zawisnąć wysoko na skale, nad samą wodą.
Kręta droga na Zachodnim Wybrzeżu.
W najniższym punkcie pomiędzy przełęczami Col de Palmarella i Col de la Croix znajduje się genialny wodopój, gdzie wreszcie możemy odsapnąć i napić się do woli źródlanej wody. Col de la Croix to wspaniały punkt widokowy, ale warto podejść kawałek na wzgórze ponad przełęczą, skąd najlepiej widać zatokę Golfe de Girolata, będącą malowniczym połączeniem błękitu i różnych odcieni zieleni.
Planując wyprawę po Korsyce wymyśliłem sobie, że najlepszym miejscem na noclegi będą dzikie, puste plaże. Marzyło mi się obserwowanie zachodów słońca leżąc przed namiotem, wieczorne kąpiele w morzu i mycie w strumieniach uchodzących do takich zatoczek. Z czasem mocno się do swego pomysłu przywiązałem przeglądając w Google Earth większość zdjęć z korsykańskiego wybrzeża. Podążając tym tropem, zjeżdżamy na Plage de Bussaglia, która na zdjęciach wyglądała bardzo atrakcyjnie. Niestety przeżywam potężne rozczarowanie. Plaża piękna, ale nocleg na niej w zasadzie niemożliwy. Do plaży prowadzi asfaltowa droga, a na piachu stoi drewniany bar. Z baru widać jak na dłoni całą okolicę. Co gorsza całkiem spory strumień, w którym miałem zamiar zażyć ożywczej kąpieli, zupełnie zanika gdzieś między kamieniami już kilkaset metrów przed plażą. To był chyba przełomowy moment. Zorientowaliśmy się, że noclegów nie należy szukać na plażach, tylko nad rzekami, podążając w górę ich biegu. To tam znajdowaliśmy potem najlepsze miejscówki ze swobodnym dostępem do wody. Tak też zrobiliśmy i tym razem, wdrapując się polną drogą, wiodącą wzdłuż wspomnianego strumienia. I choć nocleg ten nie zaskarbił sobie naszego uznania, to należy go traktować jako punkt zwrotny w postrzeganiu przez nas kwestii noclegowych na Korsyce.

Kilka dygresji Michała N.

Podczas gdy na Col de la Croix Remi polował na kolejne panoramy, ja uraczyłem się zimnym piwkiem zakupionym w barze. Dobrze czasem mieć kogoś, kto zrobi zdjęcia za nas. Choć oglądając je później można żałować, że się jednak nie chciało podejść tych parę metrów w górę...


Statystyka DNIA 8: dystans 54 km; czas jazdy 3:39; śr.V 14,8 km/h; suma przewyższeń 570 m.


DZIEŃ 9 - 26 maja 2009 r.


Rano napełniamy bidony w przydrożnym wodopoju, by następnie udać się niezwykle wyeksponowaną drogą do miasteczka Porto. Ten odcinek trasy jest wprost rewelacyjny. Drogę wyrżnięto w zboczu czerwonego, skalnego urwiska. Jedziemy jakby po skalnej półce, odgrodzeni od przepaści niewysokim, kamiennym murkiem. Sto kilkadziesiąt metrów pod nami, na ostrych skałach, rozbijają się morskie fale. Co chwilę mijamy fantastyczne ostańce i prześwity. W pewnym momencie wyprzedzają nas uczestnicy rajdu niebieskich Alpine A110, które królowały na szosach Korsyki w latach siedemdziesiątych. Zaczynam doceniać specyfikę naszej wyprawy, przede wszystkim niskie przebiegi dzienne. Korsyka to niewielka wyspa i najciekawsze odcinki Zachodniego Wybrzeża można przejechać nawet w jeden dzień. Tylko co wtedy w głowie zostanie? Chyba wielki bałagan.
Dojazd do Porto w towarzystwie niebieskich Alpine A110.
My robimy po 40-50 km dziennie, długo i powoli smakując każdy przepiękny kilometr naszej trasy. Można już chyba powiedzieć to oficjalnie: Korsyka to idealne miejsce na wyprawę rowerową, ale wyprawę spokojną, bez zbędnego pośpiechu, najlepiej rodzinną, choćby nawet z dzieciakami w przyczepce.
W Porto przy głównej drodze ulokowały się dwa markety, w których uzupełniamy zapasy. Potem lawirujemy uliczkami w poszukiwaniu dojazdu na plażę, aż wreszcie odnajdujemy kładkę dla pieszych przerzuconą ponad kanałem portowym. Kładka jest tak wąska, że ledwie przeciskam się z naszą dwuosobową przyczepą. Przed wyjazdem, dla ograniczenia wagi, zdemontowałem z niej boczne rury opasujące koła. Mimo to Chariot Madzi waży całe 6 kg mniej. Sześć kilo!!! Nie jakieś tam śmieszne gramy, o które walczą maniacy lekkości. To wręcz technologiczna przepaść. Zwłaszcza że Chariot, w przeciwieństwie do naszego Treka, jest amortyzowany. Po zaliczeniu kilku korsykańskich szutrówek wiem, że amortyzacja przyczepki jest o wiele ważniejsza, niż amortyzacja roweru. Na trudnej trasie muszę się sporo namęczyć, by dotrzymać koła Michałowi.
Dzisiejszy dzień opcjonalnie mógł być kolejnym dniem wolnym dla dziewczyn z ambitną pętelką po górach dla mnie i Michała. W planach był przejazd przez kanion Gorges de Spelunca, jednak wyraźnie widać, że ani nie spieszno nam do rozłąki, ani tym bardziej do wojaży po górach. Rozkładamy koce w przyplażowym parku i ogłaszamy dzień lenistwa dla wszystkich. Po skonsumowaniu zakupionych smakołyków idziemy na spacer po plaży. Plaża w Porto usłana jest drobnymi kamykami. To chyba najpiękniejsza kamienista plaża jaką mieliśmy okazję widzieć podczas naszej wyprawy. Chwila skupienia wystarcza, by znaleźć kamyki w dowolnym kształcie i dowolnym kolorze. Można było przypuszczać, że zbieranie kamyków będzie świetną rozrywką dla Natalki, ale szybko okazuje się, że zajęcie to dużo bardziej pochłania mnie i Justynę. Wynajdujemy sobie różnokolorowe serie: to okrągłe, to jajowate, to w kształcie zębów rekina... Tymczasem nad zatokę nadciągają czarne chmury i zrywa się silny wiatr. Szybko wracamy na nasz parkowy biwak, ale człowiek grabiący liście ostrzega nas, byśmy się lepiej zwijali. Pokazuje przy tym na suche gałęzie na naszym drzewie i nadciągającą burzę. Nie za bardzo wiemy, gdzie się kryć, bo nie widać wokół żadnego zadaszenia. Trochę kręcimy się bez ładu, przenosimy pod bardziej przyjazne drzewo i ostatecznie odjeżdżamy w kierunku kanionu Gorges de Spelunca.
Jedziemy jakiś czas w strachu przed deszczem, nerwowo rozglądając się za kryjówką, ale burza przechodzi bokiem. Jedziemy jeszcze kawałek pod górę i w jedej z odnóg kanionu znajdujemy niezłą miejscówkę na nocleg. Na nawrocie szosy, w bok odchodzi szutrowa droga kończąca się po kilkuset metrach szerokim klepiskiem. Opodal, w plątaninie zarośli, przepływa piękny strumyk, tworzący w swym korycie kilka miniwanienek. Kawałek dalej znajduje się niesamowita megawanna z kilkumetrowym wodospadem, niestety miejsce to jest zupełnie niedostępne.
Ponte de Pianella.
Zastanawiamy się chwilę, co robić. Na zaliczenie całej planowanej pętelki nie mamy już żadnych szans. Ale całkiem niedaleko jest jeden z najlepiej zachowanych na Korsyce mostów genueńskich - Ponte de Pianella. Żal pominąć taką atrakcję. Z drugiej strony nie chcemy też tracić dopiero co wyszukanej miejscówki. Zapada jedyna słuszna decyzja. Jedziemy obejrzeć Ponte de Pianella, bacznie się przy tym rozglądając na boki. Jeżeli nie uda nam się znaleźć lepszego miejsca na biwak, wrócimy.
I tak też się stało. Oglądamy most, do którego od głównej drogi prowadzącej na najwyższą korsykańską przełęcz Col de Vergio, na wysokości 334 m n.p.m. odbija wąska i bardzo zniszczona dróżka. Potem wracamy na naszą miejscówkę i rozbijamy tam obóz. Miejsce wydaje się być zabezpieczone przed przypadkową wizytą, gdyż zjazd z szosy wygrodzono przenośnymi, metalowymi barierkami. Niestety przed wieczorem przy naszych namiotach pojawia się biały Land Rover, z którego zerka na nas facet w zielonym mundurze. Tym razem nie mamy wątpliwości, że to leśniczy. Trzeba błyskawicznie zastosować sprawdzoną strategię negocjacyjną. Na pierwszy front wysyłamy Natalkę z Madzią. I choć Natalka do dziś wspomina, oglądając zdjęcie z tego noclegu, że przyjechał tam pan, z którym nie chciała się przywitać, to nasza taktyka okazuje się słuszna. Leśniczy stwierdza, że w zasadzie to nas nie widział, ale zaznacza, że jutro również wolałby nas nie zobaczyć, na co oczywiście przystajemy. Potem przychodzi pora na najbardziej ekstremalną kąpiel wyprawy. Woda w strumieniu jest tak lodowata, że mimo niezłego zahartowania, wytrzymuję w niej nie dłużej, niż pięć sekund. Robimy też małe pranie w misce na boku i nastaje bardzo gwieździsta noc z pochrumkiwaniem dzikich świń dochodzącym z okolicznych zarośli.
I w ten oto sposób dzień, który wydawał się stracony z powodu mojego i Michała lenistwa, okazał się bardzo miłym, ciekawym i dość trudnym. Przejechaliśmy wprawdzie tylko 25 km, ale uzyskaliśmy na tym dystansie aż 600 metrów sumy przewyższeń. Na uznanie zasłużył też nocleg w odnodze kanionu Gorges de Spelunca, który załapał się na najniższy stopień podium wśród naszych korsykańskich noclegów!

Kilka dygresji Michała N.

Przyczepkę Chariota szczerze polecam. Pewną wadą może się wydawać niewielka przestrzeń bagażowa jaką ta przyczepka posiada. Ja postrzegam to jako zaletę, gdyż wymusza na nas ograniczenia w ilości zabieranego bagażu.
Klimat wąwozu, w którym nocowaliśmy, po prostu mnie oczarował. Stałem przed namiotem wgapiony w przetaczające się przez szczyty i opadające po zboczach kanionu chmury. Dodatkowo po niedoszłej burzy (gdzieś chyba jednak padało) wszystko parowało, tworząc unoszące się z dna mgły.



Statystyka DNIA 9: dystans 25 km; czas jazdy 2:31; śr.V 9,9 km/h; suma przewyższeń 600 m.


DZIEŃ 10 - 27 maja 2009 r.


Za najpiękniejszy fragment Zachodniego Wybrzeża powszechnie uznawane są skały Calanche de Piana znajdujące się na wysokości około 450 metrów ponad Golfe de Porto, pomiędzy miejscowościami Porto i Piana. Mając w pamięci wspaniałe fragmenty trasy pokonane w ciągu dwóch ostatnich dni zastanawialiśmy się, czy może być jeszcze coś bardziej niezwykłego na tak małym obszarze. Czy Calanche de Piana rzeczywiście zdołają nas oczarować, czy może przeżyjemy zawód, jak to często bywa z atrakcjami reklamowanymi jako najlepsze z najlepszych. Dziś mamy się o tym przekonać.

ZACHODNIE WYBRZEŻE (od Calanche de Piana do Bonifacio)
Zachodnie Wybrzeże ma dwa oblicza. O odcinku położonym na północ od Porto można powiedzieć, że na całej swej długości jest niezwykle malowniczy. Im bardziej na południe się przemieścimy, tym bardziej góry oddalają się od morza, a piękne krajobrazy ustępują tym trochę mniej atrakcyjnym. I tu jest jednak kilka miejsc, których absolutnie nie wolno pominąć, jak skały Calanche de Piana, wyspy Iles Sanguinaires koło Ajaccio, kamienne miasto Sartene oraz Bonifacio majestatycznie osadzone na białych, wapiennych klifach.

Zanim jednak rozpoczniemy podjazd ku czerwonym skałom, czeka nas ostry zjazd w kierunku Porto. Tradycyjnie puszczam wodze fantazji, co w bardziej przyziemnym przekładzie oznacza, że puszczam klamki hamulców i oddaję pełnię władzy siłom fizyki. Krótko mówiąc zasuwamy z Natalką, że aż miło. Zakręt po zakręcie składam się na boki jadąc niemalże środkiem drogi. Przez pewien czas blokujemy jakiegoś motocyklistę. Ma facet pecha, bo na zakrętach jadę swoje i nie schodzę z obranego toru jazdy. Ale gdy tylko pojawia się pierwsza prosta, motocyklista błyskawicznie wystrzeliwuje do przodu, czyniąc jakowyś gest nogą pod naszym adresem.
Zjazdy serpentynami, z Natalką w ciężkiej przyczepie na holu, mają swój niepowtarzalny urok. Rower toczy się zupełnie inaczej, niż obciążony standardowym bagażem. Mam wrażenie jakbym prowadził czołg, który rozpędza się powoli, ale jak już się rozpędzi, to nikt nie jest w stanie go zatrzymać. Dużo pewniej i stabilniej pokonujemy zakręty.
Skały Calanche de Piana.
Rower nie wpada w najmniejsze wibracje, płynnie prześlizgując się po wirażach. Wiele osób twierdzi, że jazda z dwoma parami sakw daje im poczucie pewności. Przejedźcie się kiedyś z pełnym bagażem i dzieckiem w przyczepie - to dopiero jest frajda!
Po zjeździe podchodzę do Natalki i pytam: - Nie bałaś się, Natalko? Natalka: - Nie bałam się, bo ja lubię, gdy tak buja na zakrętach.
Zupełnie innym problemem jest jazda pod górę. Czasem tworzy się za nami długi sznureczek samochodów. Pewnego razu, gdy jechaliśmy z mozołem w takim sznureczku, mijający nas z naprzeciwka francuski kolarz krzyknął nawet: Vive la caravane!!! Drogi na Korsyce są tak wąskie i tak kręte, że nie sposób tam wyprzedzać z zachowaniem ogólnie przyjętych reguł jazdy. Samochody na korsykańskich rejestracjach wyprzedzają nas w zasadzie w ciemno, przed, po lub na zakrętach. Prędkość jazdy i natężenie ruchu są na wyspie tak małe, że nigdy nie dochodzi do niebezpiecznych sytuacji. Gorzej, jeżeli przyczepi się do nas jakiś turysta, lub kilku turystów jadących grupą. Ci kierowcy zazwyczaj bardzo długo wloką się za nami. A my zazwyczaj bardzo długo nie możemy im ustąpić. Znajomy, który objechał wyspę rok wcześniej samochodem, opowiadał, jak podczas podjazdu do Calanche de Piana podczepił się za miejscowy autobus. Miał nadzieję, że autobus utoruje mu drogę w wąskich zakrętach. Jednak jazda w miejscowym stylu nie była na jego nerwy i szybko odpuścił. Najważniejsze jednak, że jadąc rowerami nigdy nie odczuwamy żadnej presji ze strony kierowców samochodów. Nikt nie trąbi, nie denerwuje się, tylko cierpliwie czeka na swoją szansę.
Podjazd do Calanche de Piana nie jest szczególnie atrakcyjny, w sporej części przebiega przez las. Na wysokości 140 m n.p.m. jest jedyny wodopój na trasie. Tuż przed skałami skręcamy na parking leśny, w którym robimy sobie odpoczynek, przedłużony przymusowo o czas łatania kapciora w tylnym kole Justyny. Zdaje się, że popełniliśmy błąd nie wymieniając opony przed wyjazdem - jest kompletnie wytarta.
Calanche de Piana.
Przekładam ją do przodu, co skutecznie powstrzymuje dętkozę na najbliższe kilka dni. Warto wspomnieć, że byłem jedynym uczestnikiem wyprawy, który nie złapał na wyspie ani jednego kapcia. Byłem też jedynym, który miał komplet Marathonów na kołach. Może rzeczywiście są takie odporne.
Wreszcie wjeżdżamy na obszar Calanche de Piana. Po obu stronach drogi wznoszą się postrzępione skalne ściany i pojedyncze ostańce o fantastycznych kształtach. Za kolejnym zakrętem otwiera się przed nami rozległa dolina. Teraz skalna ściana jest jedynie po lewej stronie, a przyklejona do niej droga okrąża dolinę wielkim łukiem. Po prawej stronie teren gwałtownie obniża się, schodząc ku morzu. Są też niestety pierwsze negatywne oznaki świadczące o popularności tego miejsca. Na wewnętrznej stronie zakrętu ulokowano sporą restaurację z wyeksponowanym tarasem. Wzdłuż drogi stoją samochody osobowe i kilka autokarów, a po obu stronach jezdni maszerują korowody piechurów, prawdopodobnie pasażerowie tychże pojazdów. Zatrzymujemy się na chwilę, robimy zdjęcia, ale jest tu tak ciasno, że szybko zmykamy. Kawałek dalej, po przejechaniu przez przewężenie przypominające skalną bramę, wjeżdżamy do kolejnej doliny, jeszcze piękniejszej. Tu już nie ma restauracji, nie ma więc i tylu oglądaczy. Wspinam się na samotną skałę i robię najszerszą, korsykańską panoramę składającą się z 10-ciu ujęć. Calanche de Piana bez wątpienia zasługuje na miano czołowej atrakcji Korsyki. Jednak fakt, że między skałami przebiega główna droga prowadząca wokół wyspy, czyni to miejsce niezwykle popularnym. A taka popularność zazwyczaj szkodzi urodzie.
Przez miasteczko Piana przejeżdżamy w zasadzie bez postoju. Przy jednym z ostatnich budynków zdobywamy przełęcz Col de Lava 491 m n.p.m., będącą najwyższym punktem dzisiejszej trasy. Stąd zaczyna się długi, 13-kilometrowy zjazd. Najpierw bardzo łagodny, niemalże płaski, ale po minięciu kolejnej przełęczy - Bocca di San Martino, już dość stromy. Mimo silnego, przeciwnego wiatru, na idealnie gładkim asfalcie nie schodzimy z Natalką poniżej 40 km/h. Zakręty są na tyle szerokie, że jakoś się w nich mieścimy przy tej prędkości. Jedziemy tak około ośmiu kilometrów - to jeden z najlepszych zjazdów wyprawy.
Na jednym z ostatnich wiraży czekam na resztę ekipy i kawałek dalej skręcamy na Plage de Chiuni. Wiatr, który przyhamowywał nas podczas zjazdu, nad morzem przybiera postać silnej bryzy morskiej lub wręcz niejakiego libeccio. Wielkie, spienione fale biją w brzeg, a w powietrzu unosi się dużo wilgoci. Temperatura spadła prawie o 10°C. Teraz w słońcu mamy jedynie 30°C, a szeroka piaszczysta plaża jest niemal pusta. Zajmujemy drewnianą budkę ze stołami i przyrządzamy obiad. Mamy mnóstwo czasu do wieczora, ale postanawiamy zostać tu na nocleg. Idziemy więc z Michałem na zwiady. Po dłuższych poszukiwaniach znajdujemy samotną minizatoczkę, do której prowadzi kamienisty szlak krowich placków. Namioty mamy osłonięte od wiatru gęstymi krzakami, ale i tak szybko wilgotnieją pokrywając się cienką warstwą soli. Przez całą noc słychać uporczywe bicie wzburzonego morza o kamienisty brzeg.


Statystyka DNIA 10: dystans 35 km; czas jazdy 2:35; śr.V 13,6 km/h; suma przewyższeń 585 m.


DZIEŃ 11 - 28 maja 2009 r.


Ochłodzenie okazuje się trwałe. Dziś temperatura znów nie przekracza 30°C w słońcu, więc w dobrych nastrojach turlamy się do pobliskiego Cargese. W miejscowym markecie robimy obfite zakupy i zasiadamy na ławce przy wejściu. Minutę po dwunastej, tuż po ogłoszeniu siesty, pod sklep podjeżdża osobliwa para. Obydwoje dosiadają nowiutkich kolarzówek Treka na wysokiej klasy osprzęcie. Obydwoje ubrani są od stóp do głów w identyczne stroje kolarskie z fachowymi czapeczkami z daszkiem. Cóż więc w tym osobliwego? Ano że obydwoje mają tak na oko po 70 lat. Kiwamy głowami z uznaniem - na rowerach prezentują się znakomicie, a pod sklep zajechali z pełnym animuszem.
Strelicje.
Tymczasem kobieta zsiada, podchodzi pod drzwi marketu i zaczyna uderzać pięścią w opuszczoną żaluzję. Dziarska babka - myślimy. W tym samym czasie jej mąż zsuwa się z siodełka, opiera rower o drzewo, podchodzi kilka kroków w naszym kierunku i zastyga bez ruchu. Podczas wszystkich tych czynności w ogóle nie zmienia pozycji względem tej, jaką zajmował podczas jazdy. Wygląda to trochę tak, jakby ktoś wyjął spod niego rower, a on o tym jeszcze nie wie, więc ciągle nie prostuje kręgosłupa. Żona dalej uderza w kratę - trwa to kilka minut. Wreszcie przychodzi ktoś z personelu i zaczynają dyskutować. Starsza kobieta jest coraz bardziej wzburzona, ale wreszcie dopina swego. Krata unosi się wyżej, a ta wchodzi do środka. Nie ma jej przez kolejne 10 minut. Mąż dalej tkwi w pozycji przyczajonego tygrysa. Wpatruje się w mój rower. Baranek go zaintrygował? Może szprychy liczy, albo zęby na blacie? Po chwili, która w zaistniałych okolicznościach wydawała się wiecznością, wraca żona. Nie ma siatki, nie ma zakupów, ma... puszkę Coca-Coli dla męża. Dziadek prostuje się, wypija zawartość jednym duszkiem, z powrotem pochyla plecy i ponownie zastyga bez ruchu. Teraz śledzi jedną z przyczepek. Przez cały ten czas próbuję złapać z facetem jakiś kontakt wzrokowy, ale ten jest w kompletnie innym świecie. W świecie, w którym istnieje on, jednoślady i puszka Coca-Coli!
Wybrzeże na południe od Cargese przybiera zupełnie inny kształt od tego, znanego nam dotychczas. Wysokie góry są teraz dużo dalej od morza. Droga przebiega na znacznie niższych wysokościach, ale jest całe mnóstwo krótkich podjazdów. Za każdym takim podjazdem czeka kolejna zatoczka, na ogół piaszczysta, otoczona brązowymi skałami z przejrzystą, turkusową wodą. Wzdłuż drogi widać więcej niż zwykle egzotycznych roślin. Na poboczach i w przydomowych ogrodach rosną agawy, kaktusy, a nawet piękne strelicje.
Zbliża się pora obiadowa, a my rozglądamy się za zacienioną miejscówką na którejś z plaż. Trzeba przyznać, że to dość wygórowane oczekiwania, więc mija trochę czasu zanim osiągamy cel. Plaża w miejscowości Sagone nie jest już tak urokliwa, jak poprzednie, ale za to bardzo funkcjonalna. Łagodny piaszczysty brzeg powoduje, że Natalka z Madzią mogą się tam bezpiecznie bawić w ganianego z falami i stawianie bab z piasku. Tymczasem ja z Justyną wypróbowujemy nasz nowy patent obiadowo-deserowy. Zamiast kolejnych litrowych lodów, które już powoli się nam przejadają, kupiliśmy kilogramowe pudło białego serka homogenizowanego (z francuska fromage). Dodajemy do serka bardzo dobry dżem jagodowy marki Casino i wcinamy mieszaninę. Trzeba przyznać, że to całkiem atrakcyjna alternatywa dla lodów. Framage z dżemem na stałe wchodzi do naszego korsykańskiego menu.
Wzdłuż zatoki Golfe de Sagone droga wiedzie niemalże po płaskim, by w miejscowości Tiuccia rozpocząć ostry podjazd na przełęcz Col de San Bastiano 411 m n.p.m. Zdecydowana większość korsykańskich podjazdów ma bardzo łagodne nachylenie, 4-5, czasem 6%, co jest bardzo przyjazne dla naszych ciężkich zaprzęgów. Tym razem, na całej długości, mamy do czynienia z drugim stopniem wtajemniczenia, kiedy to prędkość jest niższa od nachylenia. Droga to typowa patelnia i na szczyt dojeżdżam nieźle wykończony. Z drugiej strony należy stwierdzić, że chyba oswajamy się już z podjazdami rzędu 400 metrów przewyższenia, bo nie robimy po drodze żadnych odpoczynków.
Z przełęczy zjeżdżamy z mocnym postanowieniem wyszukania noclegu kategorii pierwszej z dostępem do słodkiej wody. Niestety poszukiwania tradycyjnej łączki nad rzeką natrafiają tym razem na poważny problem w postaci braku odpowiedniej rzeczki. W toku narady pada całkiem nowatorska propozycja noclegu "na gospodarza". Niestety wstępne rozeznanie terenu nie wykazuje istnienia w pobliżu jakichkolwiek gospodarstw. Ruszamy na kolejną przełęcz bacznie się rozglądając. Po jakimś czasie, zza zakrętu serpentyny wyłania się zdezelowany citroen. Kierowca trąbi, macha ręką i wykrzykuje niezrozumiałe nam pozdrowienia. Węszę okazję i wołam do reszty: Gdzie mieszka ten facet? Za nim! Niestety wyraźna dysproporcja prędkości skutkuje szybkim zniknięciem samochodu za kolejnym zakrętem. Powolutku wczłapujemy się na przełęcz. Tu następuje ponowna przerwa na rozeznanie terenu.
Na działce Dominika panuje specyficzny bałagan...
Patrzę w prawo: chaszcze. Patrzę w lewo: też chaszcze. Ale co to, przez te chaszcze biegnie do nas jakiś facet. Patrzę dalej i widzę zdezelowanego citroena. To ten sam!. Facet staje przy płocie i używając słownictwa o brzmieniu zbliżonym do angielskiego proponuje nam wodę lub soczki. Używając słownictwa zbliżonego do angielskiego, odpowiadam: Panie, soczki już mamy, ale szukamy miejsca pod namiot. Tego się nie spodziewał, próbuje oponować, ale ma zbyt miękkie argumenty. Szybko się dogadujemy.
Gospodarz ma na imię Dominik, jest rodowitym Korsykaninem, nauczycielem i członkiem chóru polifonicznego. Obecnie buduje garaż obok domu. Kilka lat temu gościł grupę młodzieży z Polski. Po tej wizycie została mu butelka żubrówki i znajomość jednego polskiego zdania: Pocałuj mnie piękna dziewczyno. Niestety nie pamięta już, co ono oznacza. Na działce Dominika panuje specyficzny bałagan. Zalega tam między innymi kilka zdezelowanych aut. Stoi też rzucający cień parawan ze stołem i krzesłami, gdzie spożywamy posiłki. Jest też bieżąca woda z węża. Dominik okazuje się bardzo miłym człowiekiem. Rozmawiamy trochę o sytuacji politycznej na Korsyce i widocznej na każdym kroku niechęci do Francuzów. Korsykanie czują się przez Francję wykorzystywani. Bogaci osadnicy wykupują coraz większe połacie wyspy, nie szanując przy tym miejscowej kultury i zwyczajów.

Kilka dygresji Michała N.

Nasze wcześniejsze rozmowy z mieszkańcami odbywały się w miedzynarodowym języku gestów i domysłów, co przy obopólnej chęci porozumienia wychodziło całkiem sparwnie, lecz nie zaspokajało głodu informacji z pierwszej ręki. Jakkolwiek angielski, jakim dysponował Dominik, nie był najwyższych lotów, to wreszcie umożliwił bliższe zapoznanie z życiem, kulturą i zwyczajami zwykłych ludzi. Muszę przyznać, że jedną z opowieści nasz gospodarz mi zaimponował. Pokonał trasę dookoła Korsyki... na własnych nogach! Maratonowi temu przyświecał jakiś charytatywny cel. Trafiliśmy więc na nietuzinkowego mieszkańca Korsyki :)


Statystyka DNIA 11: dystans 50 km; czas jazdy 3:46; śr.V 13,3 km/h; suma przewyższeń 845 m.


koniec części drugiej



część pierwsza część trzecia część czwarta
© Przemysław Remigiusz Kitliński 2006-2017